Przypomniało mi się o pewnym śmiesznym dla mnie zdarzeniu, a wszystko dlatego, że zapomniałam dodać jednego z głównych składników do mojej fasolki.
Jakiś czas temu musieliśmy iść z Lidą na specjalistyczne badanie. Czekaliśmy na nie kilka miesięcy, a ponieważ jest mało przyjemne i trochę inwazyjne, to istniało ryzyko, że będziemy musieli zaliczyć trzydniowy pobyt w szpitalu. Rozmawiając z panią doktor przez telefon i umawiając termin, udało mi się wymóc na niej, że może zamkniemy się w jednym dniu, z ryzykiem nie zrobienia tego badania i ewentualnego dnia straconego. Oczywiście samo badanie trwało kwadrans, przygotowanie do badania z pół godzinki, a spędziliśmy tam dobre kilka godzin. Jednak, co naprawdę trzeba docenić, pani doktor – chirurg – była podczas badania przemiła, a z chirurgami różnie bywa, o czym miałam możliwość dowiedzieć się osobiście, więc wcale nie narzekam. Pamiętam tą panią z naszych pobytów operacyjnych i nie wiem dlaczego, ale zupełnie nie sądziłam, że ona nazywa się jak się nazywa. Z jej nazwiskiem kojarzyła mi się zupełnie inna lekarka. Fakt, zdziwiłam się, że nie wie o co chodzi, jak ją zaczepiłam na korytarzu z pytaniem o badanie, a może nawet mocniej, zirytowałam się na całego, że znowu zaczynają swoje „bogowanie”, ale siedziałam cicho, bo chciałam mieć to badanie i nie siedzieć 3 dni w szpitalu. A badanie naturalnie wykonał ktoś inny, właśnie ta młoda lekarka z nieznanym dla mnie nazwiskiem, a nie ona, doktor Kowalska, z którą się umawiałam przez telefon. Po tygodniu zgłosiłam się po odbiór wyników. I tak mniej więcej przebiegła moja rozmowa z sekretarką:
- dzień dobry, ja po odbiór wyników mojej córki – podałam imię, nazwisko i jakie badanie było robione.
- Ach, to trzeba do doktor Kowalskiej iść do pokoju lekarskiego – sekretarka
Na co ja – nie, nie, to nie doktor Kowalska robiła to badanie.
- Ale tylko doktor Kowalska robi manometrie.
- Wie pani, wstyd się przyznać, ale nie wiem co to za pani doktor robiła to badanie. Młoda, z rudymi włosami, z pewnością nie doktor Kowalska – ja dalej uparcie drążyłam temat
- To niemożliwe, ale możemy się spytać. Pani doktor ta pani przyszła po odbiór badań – sekretarka
Odwracam się i co widzę … oczywiście okazało się, że ta młoda lekarka to jest właśnie doktor Kowalska. Ciekawe jak długo przysłuchiwała się naszej rozmowie 🙂 A co do mojego dania jednogarnkowego to zapomniałam o papryce.
Oto składniki:
- 2 szklanki suchej czerwonej fasoli
- kilka marchewek
- 3 papryki
- kilka ziemniaków
- 3 łodygi selera naciowego
- przecier pomidorowy (ja dałam litr własnoręcznie robionego)
- dużo cebuli (u mnie czerwonej i szalotki)
- dużo czosnku
- imbir świeży
- przyprawy: kurkuma, suszone liście kolendry (świeżej nie miałam), papryka wędzona słodka, kmin rzymski, kminek, liść laurowy, sól i pieprz.
- kilka łyżek oleju kokosowego
Fasolę przepłukuję i namaczam na noc. Następnego dnia znowu płuczę i gotuję z kminkiem i majerankiem do miękkości. W międzyczasie (ok. 30 minut przed ugotowaniem się fasoli) solę ją. W osobnym garnku upróżyłam na oleju kokosowym cebulkę pokrojoną w grubą kostkę, poszatkowany czosnek i imbir. Dodałam przyprawy. Podlałam wodą, dodałam pokrojone w kostkę ziemniaki, w talarki marchewki, w kosteczkę selery i gotowałam ok. 15 minut. Następnie dodałam fasolkę, powinnam dodać paprykę, ale o niej zapomniałam, więc dodałam później i przecier pomidorowy. Gotowałam do miękkości ziemniaków. Doprawiłam jeszcze raz do smaku i dodatkowo tuż przed wyłączeniem gazu wycisnęłam 2 ząbki czosnku. Wyszło bardzo dobre danie jednogarnkowe. Polecam i smacznego 🙂