Jakoś ostatnio u nas mniej kaszy jaglanej. Nie specjalnie, tylko tak jakoś, po prostu. Kiedyś dzieciaki ją uwielbiały i praktycznie codziennie gościła na naszym stole, a jeśli nawet my, dorośli, jej nie jedliśmy, to nie było mowy, żeby nie jadły jej dzieci. Pamiętam, że wystarczyło im ugotować kaszę ze szczyptą soli himalajskiej z odrobiną dobrej jakości oleju kokosowego, a następnie polać zblendowanymi mrożonymi jagodami acai z bananem, a jadły tak, że uszy im się trzęsły. Dlatego ostatnio postanowiłam przetestować kilka przepisów z kaszą w roli głównej, a potem przysposobić i odpowiednio „przerobić” do naszych kubków smakowych, żeby z powrotem było jej u nas więcej 🙂
Znalazłam jednak 2 przepisy, które wcale nie muszą być przerabiane, albo tylko w minimalnym stopniu, bo blisko im do doskonałości. Jednym z nich jest przepis na omlet z kaszy jaglanej, zaczerpnięty stąd. Ja zrobiłam tylko inny wkład.
A oto składniki, które podwoiłam, żeby starczyło dla całej naszej piątki. Wyszło mi coś koło 7 boskich omletów. Idealna ilość dla nas:
- 2 szklanki ugotowanej wcześniej kaszy jaglanej,
- 8 jajek,
- 10 łyżek mąki ziemniaczanej,
- 2 szklanki mleka roślinnego (ja miałam pod ręką kokosowe i ryżowe, więc je wymieszałam),
- szczypta soli himalajskiej,
- kilka łyżek oleju kokosowego do smażenia,
- 2 – 3 banany,
- 3-4 brzoskwinie lub inne owoce,
- ewentualnie cukier kokosowy do smaku,
- 1 łyżka kakao.
Najpierw przygotowałam owoce, bo omlety robi się błyskawicznie, szczególnie jak się ma thermomixa. No więc, na niewielkiej ilości oleju upróżyłam na patelni pokrojone w kostkę banany i brzoskwinie. Jeśli komuś potrzeba więcej słodyczy lub chce bardziej skarmelizować owoce, to można dodać odrobinę cukru kokosowego. Nam wystarczyła sama słodycz owoców. Gdy banany i brzoskwinie zaczęły się rozpadać, wyłączyłam gaz i zajęłam się omletami.
Ugotowaną kaszę zblendowałam z jajkami, mąką, mlekiem i solą na gładką masę. Masa ma mieć konsystencję gęstej śmietany. Na rozgrzaną patelnię, z niewielką ilością oleju kokosowego, wylewałam ciasto, żeby miało grubość na około pół centymetra. Na oko, oczywiście. Generalnie nie może być cienko jak przy naleśnikach, wprost przeciwnie. Z premedytacją musi być grubo 🙂 Omlet musi się smażyć na niewielkim ogniu po kilka minut z każdej strony. Gdy ciasto trochę się ścięło, to przerzucałam go bez problemu na drugą stronę. Po kilku minutach pierwszy był gotowy. Z resztą poszło równie łatwo. Na połowę omleta nakładałam upróżone owoce, przykrywałam drugą połową i posypywałam odrobiną kakao.
To była cudowna kolacja, którą wszyscy się zajadali. Po prostu pychotka! 🙂