Ostatnio, po ponad 20 słoikach ogórków, które kisiłam w nocy, powiedziałam sobie: dość na ten rok! Po prostu mam już dosyć. Masa dżemików, zamrożonych świeżych owoców, ogrom ogórków kiszonych, suszonych jabłek, nastawionych naczyń z octem jabłkowym, obróbce własnego ogródka, czarowania dań z cukinii i fasolki na śniadanie, obiad, kolację i jeszcze podwieczorek, bo tak obrodziły. Koniec. Są granice wytrzymałości i ja je właśnie osiągnęłam, nie dam rady nic więcej zrobić tego roku. Nie przy takiej ilości dzieci, z moim niemowlakiem w stylu „high need baby”. Odmawiałam wszelkich dóbr proponowanych przez teścia, który jest naszym łowczym – zbieraczem w rodzinie 🙂 Uparcie zrywa i zbiera– dla przykładu – jak był czas na wiśnie – to jak wielki i najbardziej wytrwały szpak wisiał na drzewach i zrywał. Poprzez porzeczki, fasole, śliwki, gruszki, jabłka, śliwki, grzyby … Jak już odmawiam przyjęcia dóbr, to obiera i dryluje, byle tylko wziąć jeszcze trochę 🙂 Ale ale, nawet obrane i wydrylowane i tak trzeba gotować, pakować w słoiki i pasteryzować. Zatem jak koniec to koniec.
No i chyba trwało to z tydzień. Dopóki w ręce mi nie wpadła książka Aleksandra Barona „Kiszonki i fermentacje”. Przejrzałam ją i wpadłam na occie wiśniowym. Pomyślałam, że co jak co, ale ten ocet muszę zrobić. Kilo wiśni to przecież nie jest dużo, bo zrobię z mniejszej ilości po prostu, szybko to załatwię, a potem to już roboty z nim tyle co nic. U nas wiśni już nie było, więc musiałam gdzieś kupić. Pojechałam na rynek do pana Huberta, u którego kupuję owoce. No i traf chciał, że miał małe borówki, dużo tańsze, bo małe, ale idealne do koktajlu. Wzięłam więc kilka kilogramów do zamrożenia. Teściowa przyniosła mi w międzyczasie ogórki od siebie do zakiszenia (na dosłownie kilka słoiczków), a teść bombardował mnie telefonami, żeby wziąć gruszki do suszenia dla dzieci. Obierze i wypestkuje! Paweł, jakby się zgadał z rodzicami, i zawiedziony zaczął mówić o powidłach śliwkowych. Jak to? W tym roku nie zrobimy? I te musy jabłkowe, których tyle zrobiliśmy … już tak dużo poszło, że chyba nam nawet do jesieni nie starczy. A ja w głowie wciąż miałam ketchup i trochę przecierów pomidorowych, bo jak to … w tym roku nie będzie? No i tyle jarmużu jest w ogródku, należałoby go zerwać, pokroić i zamrozić na zimę, bo się zmarnuje biedak. Z kolei ciocia przyniosła z pola dzikie jabłka na kolejny ocet. Opadły mi ręce. Znowu jestem urobiona po pas … A wszystko przez to, że się złamałam na ten ocet wiśniowy
W ogóle przepisy na kiszonki w tej książce są bardzo fajne. Przeglądałam je z zapartym tchem. Tak samo czytałam o doświadczeniach z kiszonkami autora. Na końcu zaś są przepisy kulinarne na całe dania z wykorzystaniem kiszonek, o których jest wcześniej. I tu muszę napisać tylko, że w większości nie są to dania do przygotowania ot tak sobie, z resztek w lodówce i do podania małym dzieciom (przynajmniej moim) na obiad. Powiedziałabym że proponowane dania są wykwintne, takie, na które wybieramy się do restauracji. Co nie znaczy, że nie można przygotować ich w domu. Wprost przeciwnie, można! Jednak z pewnością trzeba będzie się przygotować i zaplanować gotowanie, żeby mieć wszystkie potrzebne składniki. No i z dużym prawdopodobieństwem mogę napisać, na podstawie własnego doświadczenia, że dzieciom warto zrobić alternatywne danie, gdyby splunęły tym wykwintnym 🙂
Polecam 🙂 a poniżej spis treści książki „Kiszonki i fermentacje”
O, książka brzmi całkiem ciekawie, trzeba poszukać, bo kiszonki są mega zdrowe! 😉
Książka jest bardzo ciekawa, a ocet wiśniowy … wciąż się robi 🙂 Pozdrawiam