Po raz czwarty zostałam mamą, tym razem Adelki. Mój urodzinowy prezent przyszedł w końcu na świat, choć musieli go siłą wykurzyć z brzucha. Nigdzie jej się nie spieszyło 🙂 Wszystko jednak przebiegło sprawnie i bardzo „po ludzku”. W czasie mojego pobytu w szpitalu, mój mąż ogarniał szarańczę. Z pomocą babć. I nad wyraz mu się to udało. Jestem pod wrażeniem. Nie sądziłam, że przejdzie to tak bezboleśnie. I utrzyma się przez dłuższy czas. Bowiem Paweł z reguły o czymś zapomina. Jak idzie do sklepu, to na 3 rzeczy kupi, przy sprzyjających wiatrach, jedną i to po godzinnym pobycie w sklepie. Jak zrobię mu listę, to i tak nie doczyta czegoś. Wiem, wiem, są i tacy, co to i listy zapomną ze sobą zabrać.
Pierwsza wpadka zdarzyła mu się dopiero 2 tygodnie po porodzie, jak jechaliśmy z małą na test Brazeltona. Pojechaliśmy samochodem, w którym zablokowane jest otwieranie drzwi od wewnątrz, bo nieraz Lidka próbowała je otworzyć. Ja siedziałam z tyłu, obok Adelki. Niezbyt dobrze się czułam, bo z tyłu uaktywnia mi się choroba lokomocyjna. A mój drogi mąż, pod szpitalem, wyciągnął Adelkę, założył jej koc na nosidełko, tak że wiatr owiewał ją ze wszystkich stron, a najwięcej koca było na uchwycie i pogalopował w stronę wejścia, co chwila się odwracając. W międzyczasie zamknął mnie jeszcze w tym samochodzie. Ja z kolei najpierw machałam do niego, potem wygrażałam mu pięścią, a na koniec waliłam w drzwi. Nic, tylko konsternacja na coraz bardziej oddalającej się ode mnie twarzy. W końcu objawienie. Wraca, roześmiany, z blaskiem na czole, bo w końcu wie o co chodzi. Leci wielkimi susami przez trawnik, z tą moją małą Adelką owiewaną przez wiatrzysko. I pierwsze co słyszę, gdy otwiera mi drzwi, to: a miałem Cię opie…ć, co tak z tyłkiem siedzisz i siedzisz w tym samochodzie. Złość mi przeszła momentalnie. Mogłam się tylko śmiać. Wszystko wróciło do normy 🙂
Nie będę ukrywała – ten poród mnie wykończył. Przez ostatni tydzień ostro niedomagałam. W dodatku przyplątało mi się jakieś nieszczęsne przeziębienie. I przez ten czas, gdy ledwo samą siebie ogarniałam, doceniłam moc wspomagaczy, czyli suplementów. Witamina D i K2, witamina C, selen, cynk, jod, magnez, a nawet aronia i chlorella przyszły mi z pomocą, tak samo jak ogrom wypitych koktajli i wody kokosowej, czy zjedzonych owoców i warzyw. W końcu zaczęłam stawać na nogi 🙂